Podczas jednej z moich zasiadek na Sazanie, bo tak nazywa się urokliwe łowisko na którym spędzam sporo wolnego czasu, (trzydzieści parę nocek rocznie sam na sam) naszła mnie niebywała ochota spędzenia chociażby dwóch dni w innym otoczeniu i obecności partnerki paru moich zasiadek na różnych wodach, czyli prosto mówiąc mojej żonki.
Na myśli miałem nie za duże łowisko, położone nie za daleko od miejsca zamieszkania oczywiście w zacisznym miejscu. Wybór padł na łowisko Gajdowe , o którym swego czasu bardzo dużo się czytałem, ale nie miałem jakoś wcześniej okazji tam „zasiąść”.
Po przyjeździe do domu żona kiwnęła głową że „ok.” więc telefon do gospodarza łowiska, stanowisko nr 13, a co, rezerwacja na dwie doby, od najbliższej niedzieli do wtorku. Przygotowań jakoś specjalnie nie musiałem czynić, ponieważ praktycznie cały czas jestem na karpiowych walizkach . Przychodzi niedziela więc rano kościółek, pakowanko i wyjazd.
Na miejscu jesteśmy przed 1100. Podczas przywitania z gospodarzem dowiadujemy się że trafiliśmy na tzw. „szewski poniedziałek” , wszyscy się pakują i będziemy przez jedna dobę sami na łowisku. Jesss… Szybki rekonesans brzegu, aby zebrać kilka ważnych informacji, rybka bierze, ale bez rewelacji. Z uwagi na wolne miejsca, podejmuję decyzję łowimy na szteli nr 9 . I tu ukłon w stronę gospodarza możemy korzystać z domku nr 8, (na tym brzegu domki są właśnie do tego stanowiska) co w dużym stopniu wpływa na komfort łowienia, ponieważ markery wyznaczające obszar łowienia są usytuowane lekko po skosie.
Rozbijanie namiotu odpada, więc szybko wyciągam z auta najpotrzebniejsze rzeczy i rzucam zestawy, jeden na marker grodzący ósemkę z dziewiątką, a dwa pozostałe pod wyspę.
Po dwóch godzinach wyciągam z wody pierwszą rybkę zasiadki amura i za niespełna godzinę drugą karpia.
Fajnie… są rybki, jest piwko i pogoda istnie letnia, bo 25 0 C we wrześniu to „baja”.
Do wieczora mam jeszcze jedno branie karpia, który powoli, powoli, ale z narastającą siłą zaczął obierać sobie drogę ewakuacyjną i po paru minutach przeciągania żyłki z jednostajną siłą bez zbędnych szarpnięć po prostu spiął się.
Nocka minęła bez pikania. Hm… Pozostało nam tylko o poranku nacieszyć oko licznymi spławami karpi z pod trzcin i z zatoki na przeciwnym brzegu (stanowisko nr 15).
Przed południem do wspomnianej zatoki zjeżdża się ekipa „spragnionych” wędkowania i nie tylko. Nawet żona szybko ocenia tą sytuację na nasz plus i mówi . Jest ich raz, dwa, trzy, czterech więc będzie na pewno głośno, a rybka z zatoki może podejdzie bliżej naszego stanowiska. To było trafne spostrzeżenie osoby, która jeszcze póki co (kwestia czasu) nie łowi, ale te parę wspólnych zasiadek chcąc nie chcąc trochę zaczęło działać na jej wyobraźnię. Brawo, jeszcze raz brawo. Na efekty nie trzeba było długo czekać . Brania pojawiły się na równą dobę od pierwszych czyli około godziny 1400 znowu parka karp i amur, tyle tylko że już nieco większe.
Przed nocką postanawiam wszystkie zestawy położyć bardzo blisko siebie na rożku wyspy, dosłownie niespełna metr od niej pod zwisające brzozy , gdzie wcześniej zaobserwowałem spławiające się rybki. Szybko zmieniam ciężarki i korzystam z łódki zdalnie sterowanej , liczy się dokładność.
Na włosach zawisły kolejno bałwanki, tuńczyk i ananas . Natomiast trzeci zastaw uzbroiłem w słupek kukurydzy z ziarenkiem popup
Wiążę markery na żyłkach i w między czasie mam już branie na wspomnianą wcześniej kukurydzę. Po kolejnym braniach na tym zestawie zorientowałem się że kuku rządzi i na drugim kiju zakładam również tę samą przynętę.
Co dało niesamowity efekt w postaci nieprzespanej (nawet minutki) nocy i pięknych holi karpi, amurów i jesiotra.
Nie obyło się także bez spinek, szczególnie jedna wywarła na nas niesamowite wrażenie. Podczas holu pokaźnej wielkości amura popełniłem dwa jak się później okazało dość znaczące błędy. Po pierwsze.. użyłem latarki świecąc w końcowej fazie (jeszcze nie znając wielkości przeciwnika) wprost na rybę co wprawiło to azjatyckie monstrum w istny szał .
Po drugie.. wrzucony do wody podbierak z pływakiem stał się tzw. przeszkodą. Azjata najpierw z impetem przepłynął (mało powiedziane) pod nim i po ułamku sekundy znalazł się na trawie dosłownie pod moimi nogami, aby po chwili stamtąd przeciąć trzy metrowy pas trzcin, a ja manewrując wędką starałem się kontrolować naprężenie żyłki i pomyślałem wtedy „jest dobrze zapięty”. Nic bardziej mylnego za trzcinami zrobił coś w rodzaju skoku w dal i tyle go widzieliśmy. Na pytanie żony „co to było” stałem jak wryty i tylko wzruszyłem ramionami. Co to było.. magiczne 20+ widziałem, miałem go przecież pod nogami. Emocje te, plus dochodzący z oddali ryk jeleni wchodzących nocą w trzcinowiska, oraz odwiedziny liska, który skusił się na resztki z kurczaka zbliżając się dosłownie na pół metra od mojej partnerki, złożyło się na piękną i pełną wrażeń zasiadkę, którą na długo zostanie w naszej pamięci.
Ps.. Podczas całej zasiadki nęciłem od czasu do czasu kobrą podając trochę kulek i gruby pelet (można na niezbyt dalekie odległości). Na zestawy sypałem tylko garstkę drobnego peletu z pokruszonymi niedopalonymi kulkami, oraz ziarna rzepaku, konopi, grochu i kukurydzy, stopniowo zwiększając tą ilość po tym jak ostatniej nocy zaczęli odwiedzać moją miejscówkę przyjaciele z Azji .
Wrócimy tam za rok .. nie już wczesną wiosną.