To już trzecia doba naszej zasiadki. Po dwóch nocach zmagań z ulewnym deszczem, silnym wiatrem i temperaturą oscylującą w granicach 5-6 stopni C., jesteśmy już trochę zmęczeni. Nie takiej pogody spodziewaliśmy się na początku czerwca. Karpiom najwyraźniej aura również nie przypadła do gustu, bo pochowały się głęboko w mocno zarośniętej gęstą roślinnością i niedostępnej z naszego stanowiska części zbiornika i ani myślą wystawiać z niej swoich nosów. Na domiar złego wędkowanie utrudniają kilogramy zielska, które niesione przez wzburzone wiatrem fale, czepiają się żyłek i plecionek naszych zestawów. W tych warunkach,każde zwinięcie zestawu to kilkunastominutowa zabawa z odplątywaniem zielonych zawieszek.
Z tego też powodu staramy się jak najrzadziej przewozić nasze zestawy. Z resztą wszystko wskazuje na to, że karpie i tak nie żerują w naszym łowisku więc nie ma powodu do częstych zmian.
Powoli zbliża się wieczór. Zaczynamy przygotowania do ostatniej nocy nad wodą. Ostatnia szansa na upragnionego miśka, ostatnie kilkanaście godzin nadziei... Ze zdwojoną siłą zabieramy się do przygotowania siateczek PVA z zanętą, dipujemy przynęty, wymieniamy przypony na nowe. Przecież jeśli nie dzisiejszej nocy to kiedy...? Na następną wspólną zasiadkę, czas znajdziemy pewnie dopiero w przyszłym roku.
Wywożę zestawy. Pojedynczo jeden po drugim. Deszcz leje tak mocno, że zanim dopływam do markerów jestem cały mokry. Nie pomaga nawet ubranie przeciwdeszczowe. Zimne krople wody atakują mnie z góry i z dołu odbijając się od poszycia pontonu. Do tego zimny i cholernie silny wiatr nie ułatwia manewrowania w okolicy markerów. Dwa zestawy w wodzie. To już połowa sukcesu. Dopływam właśnie do trzeciego markera z zamiarem położenia kolejnego zestawu, gdy nagle wysoka fala targa moim pontonem tak mocno, że aby utrzymać równowagę i nie wpaść do wody puszczam wiosło i... cholera... dlaczego nie włożyłem go w dulkę? No tak, przecież stwierdziłem, że na kolanach, trzymając wiosła w rekach będę mógł płynąć szybciej.
Tylko zapomniałem o tym, że jak rozkręcę wiosła w połowie długości stracą one swoją pływalność. Ale na myślenie jest już za późno! Wiosło zanurkowało w ciemną toń jeziora a ja zostałem na pontonie 150 metrów od brzegu. Z jednym wiosłem niewiele zdziałam. Całe szczęście, że nie wypuściłem jeszcze z ręki zestawu... Macham Więc do ojca, żeby zholował mnie do brzegu. Tata zaczyna pompowanie. z daleka wygląda jakby
toczył walkę z gigantycznym karpiem. Trzyipółfuntowe wędzisko gnie się po rękojeść a ja tańcząc na falach, sukcesywnie metr po metrze zbliżam się do brzegu. Wreszcie jestem z powrotem. Obaj stwierdzamy jednogłośnie, że już nam nie jest zimno. Holowanie skaczącego po falach pontonu obu nas mocno rozgrzało. W sumie nie ma tego złego coby na dobre nie wyszło. No tak, ale do wywiezienia zostały jeszcze 2 zestawy a my mamy tylko jedno wiosło. Rozglądam się wokoło. Mój wzrok zatrzymuje się na lodówce z piwem. Wygląda na to, że wieczko lodówki powinno nadać się do wiosłowania. Zanim jednak wskakuję z powrotem do pontonu, wypijam kilka łyków płynnego złota, które znajduję w lodówce. Pokrzepiony pysznym napojem zabieram się do wywiezienia pozostałych zestawów. Wiosłowanie wiekiem od lodówki turystycznej idzie mi lepiej niż myślałem i po godzinie wszystkie zestawy są juz na swoich miejscach.
Wieczór upływa nam na suszeniu przemoczonych deszczem ubrań przy gazowym piecyku w namiocie oraz na popijaniu zawartości lodówki, która odzyskała już swoje wieczko. Jesteśmy dosyć zmęczeni więc po niedługim czasie obaj zasypiamy.
Budzę się o 4 nad ranem, a więc kolejna noc minęła bez brania. Wyglądam na zewnątrz. Chociaż przestało padać, więc jest szansa, że namioty trochę przeschną zanim je zwiniemy. Niepocieszony brakiem brań kładę się z powrotem na łóżko. Zasypiam. Nie dane mi jest jednak zapaść w głęboki sen. Dźwięk sygnalizatora zrywa mnie na równe nogi. Wybiegam z namiotu i dostrzegam, że mamy nie jedno ale dwa brania na raz. Niewiele myśląc chwytam jedną z wędek i zaczynam hol. Słyszę jak tata szamocze się z zaciętym zamkiem namiotu. Po chwili jest koło mnie, łapie za drugi kij i już obaj holujemy karpie. Zimne poranne powietrze strząsa z naszych powiek resztki snu i dopiero teraz zaczynamy dostrzegać, że coś jest nie tak. W porannej mgle dostrzegamy, że nasze żyłki zbiegają się ku sobie a każdy ruch naszych przeciwników powoduje miarowe i nad wyraz równe uginanie się obu wędzisk na raz. A więc to nie dwie ryby na raz a tylko uciekający po braniu karp zabrał ze sobą drugi zestaw. Ale w dalszym ciągu nie jesteśmy pewni na którym z nich jest
zaczepiony. Kontynuujemy hol "na dwie wędki". Ale nie jest to takie proste. Żyłki na całej swej długości udekorowane są zawieszkami z zielonych długich glonów splątanych dodatkowo z jakaś wodną rośliną o strasznie długich łodygach. Udaje nam się podpompować karpia o kilka metrów ale po chwili żyłki z zielonymi przywieszkami blokują się w przelotkach. Na zmianę przekazując sobie wędki, kawałek po kawałku usuwamy zielsko i odzyskujemy mozolnie cenne metry żyłki. Jesteśmy tak zaabsorbowani
tym zajęciem, że nie zauważamy, że karp przestał całkowicie walczyć. Na wędkach czujemy tylko coraz większy ciężar, jednak zupełnie statyczny. Wygląda na to, że z każdym odzyskanym metrem żyłki nabieramy tez coraz więcej zielska. Tylko czy na końcu jednego z zestawów dalej jest karp..?
Wreszcie docieramy do miejsca splątania zestawów. Teraz już widać, która z żyłek wchodzi dalej napięta do wody, a która zwisa luźno. Chwytam za napiętą żyłkę rękami i... czuje delikatnie pulsujący cięzar. A więc jednak ryba dalej jest na haku. Scyzorykiem, uważając tylko żeby się nie pomylić, odcinam niepotrzebny zestaw. Teraz Już tylko tata holuje rybę, chociaż w dalszym ciągu idzie mu to bardzo powoli za sprawą zielonych firanek na żyłce. Ja natomiast z uporem maniaka obrywam zielsko z żyłki. Wreszcie udaje nam się doholować rybę do brzegu. A właściwie wielką kulę zielska, z której wystaje ledwo widoczny ogon
karpia. Z trudem pakujemy to "zawiniątko" do podbieraka. Usuwam zielsko i wynoszę karpia na matę. Bez ważenia widzimy, że jest największy ze wszystkich jakie do tej pory złowiliśmy. W jednej chwili zapominamy o deszczu, wietrze, przemokniętych ubraniach, zgubionym wiośle i walce z zielskiem. Ta jedna ryba i jej niecodzienny hol wynagradza nam wszystkie trudy i niepowodzenia tej zasiadki. Jeszcze tylko ceremonia ważenia, pamiątkowa sesja zdjęciowa i piękna chwila zwrócenia wolności pokonanemu przeciwnikowi.
Kończymy zasiadkę. Do domu wracamy w wyśmienitych humorach, wspominając wydarzenia minionych kilku dni i snując plany na kolejny wspólny wyjazd...